Dzisiaj nie sposób uniknąć przymusowej koegzystencji w
grupie. Pragnienie poszerzania swojej wiedzy, dostępu do najnowszych zdobyczy
techniki lub fachowych usług (choćby opieki zdrowotnej) wymusza na wielu
ludziach życie w społeczności ludzkiej. Niestety praktyka takich stosunków
niejednokrotnie przekonuje o ich bezsensowności (w przypadku, jeżeli pragniemy
zachowywać się uczciwie). Na naszej drodze spotykamy mnóstwo osób nieuprzejmych
(czasami zachowujących się po prostu po chamsku), nieuczciwych (potrzeba naprawdę
niewielu drobnych gestów, aby zapewnić drugą stronę o naszym szacunku) itd. Nie
możemy niestety nic poradzić na rosnącą barbaryzację obyczajową naszych
ziomków. Z roku na rok coraz mniejszą wagę przykłada się do podstawowych
wartości, jakimi powinni kierować się wszyscy (nie tylko osoby publiczne).
Nasza codzienność byłaby znacznie bardziej wesoła, gdybyśmy zadbali o nasze
właściwe zachowanie. Jestem osobą bardzo konsekwentną, a przy tym szczególnie
wyczuloną na działania innych naruszające moją prywatność. Oto kilka zachowań,
które szczególnie działają mi na nerwy.
Lubię spędzać czas
w zaciszu własnego mieszkania. Jest to dla mnie prawdziwa świątynia, w której
odpoczywam, pracuję, uczę się. Z uwagi na wrodzone zamiłowanie do dużych
aglomeracji miejskich (wynika to z prostego założenia: duże miasto = całe
mnóstwo możliwości), pomieszkuję w zbiorczych budynkach mieszkalnych (czyt.
blokach, kamienicach). Oznacza to dzielenie domu z całą masą innych osób.
Niestety lata doświadczeń uświadomiły mi, że szansa na cichych, miłych,
spokojnych sąsiadów jest nikła. Bardzo irytuje mnie zwyczaj pozostawiania
śmieci (na szczęście w zawiązanych workach) na klatce schodowej. Nie rozumiem,
dlaczego ludzie nie znajdują kilku minut na umieszczenie ich w stosownym pojemniku,
a jedynie symbolicznie pozbywają się ich, wynosząc za własny próg. Nie wygląda
to apetycznie (w miesiącach letnich unoszące się znad odpadów aromaty
wypełniają cały pion, odstraszając swoją wonią nawet najbardziej wytrwałych
doręczycieli).
Kolejną kwestią jest niezamykanie drzwi wejściowych do
klatki schodowej. Rozumiem, że kiedy temperatury przekraczają optymalne
wartości, ludzi nachodzi chęć zapewnienia sobie, choćby chwilowego, chłodu.
Niestety ten komfort kończy się często infiltracją budynku przez różnego
rodzaju szkodniki (myszy, psy, szczury itp.). Często także zmienia nasz wspólny
przedsionek w publiczną toaletę dla bezdomnych lub wracających z alkoholowych
libacji pijaków. Warto też wspomnieć o tym, iż polityka otwartych drzwi może
zachęcić pewne subkultury do skorzystania z okazji na darmowe miejsce służące
spokojnej konsumpcji alkoholu, wyrobów tytoniowych. Uwielbiam sytuację, kiedy
po ciężkim dniu wchodzę do budynku, a moją twarz owiewa chmura cuchnącego dymu
papierosowego… Do pełni szczęścia brakuje tylko kogoś, kto zionąc zapachem
etanolu, zapyta mnie o zawartość moich kieszeni. Przeraża mnie ten zatrważający
brak wyobraźni.
Czasami nawet mnie przytrafia się dzień wolny, podczas
którego uwielbiam zrelaksować się przy dobrej książce, konsumując jakieś
wyśmienite danie. Stanowi to dla mnie swoistą odmianę medytacji. Mój umysł
ogarnia błogi spokój i słodkie uczucie 旨味
(wym. „umami”, „poczucie szczęścia”). Z tego błogostanu wyrywają mnie niestety
rzemieślnicze zapędy moich sąsiadów. Ponoć każdy chociaż raz w życiu zetknął
się z domorosłym majsterkowiczem, który całymi godzinami potrafi intensywnie
przebudowywać swoje lokum przy pomocy rozmaitych narzędzi. Czasami z
niedowierzaniem pytam samego siebie: Ileż
można wiercić?! Znam wiele przykładów bardzo wymagających wnętrz pełnych
kątów, rowków, ścianek działowych itd. Szczerze jednak wątpię, aby
odpowiedzialni za remontowe hałasy poświęcali swój cenny czas na takie
artystyczne instalacje. Podejrzewam, iż to nowy rodzaj sportu (skoro są zawody dla
drwali, to czemu nie miałoby być ich dla operatorów wiertarek?). Istnieje też
możliwość spotkań towarzyskich, w czasie których goście porównują zakupiony
sprzęt budowlany w praktyce (wiercąc, a następnie łatając wykonane otwory). Nie
znajduję innego wytłumaczenia dla tych domowych placów budowy.
Kiedy już uda mi się opuścić miejsce zamieszkania, objawia
się przede mną zupełnie nowa gama karygodnych (z mojego punktu widzenia)
zachowań. Sygnalizacja świetlna została stworzona z myślą o ograniczeniu liczby
wypadków. Większość przechodniów nie zdaje sobie z tego sprawy, mknąć przed
siebie na złamanie karku, aby tylko zaoszczędzić kilka minut cennego czasu (jak
gdyby nie można było po prostu zwlec się z posłania ciut wcześniej). Sam
czasami stoję przed jezdnią przez długie minuty (mimo chłodu, deszczu, upału),
pomimo braku nadjeżdżających pojazdów. Powstrzymuje mnie jedynie czerwona barwa
światła dedykowanego pieszym (czasami jest to stojący na baczność ludzik).
Chodzi jednak o zasady. Często biegłem, aby zdążyć na umówione spotkanie, ale
zawsze starałem się zachować minimum przyzwoitości, podporządkowując się
regułom ruchu drogowego. Uważam, iż w starciu z ważącym ponad tonę pojazdem nie
należy udawać nonkonformisty. Oczywiście nie dotyczy to samobójców (ale
dlaczego nie mogą oni odejść spokojnie z dala od innych, zamiast angażować w
swój proceder niewinnych kierowców).
Odkąd sięgam pamięcią nasza piękna stolica (naprawdę lubię
to miasto) jest rozorana przez dziesiątki remontów. Zupełnie tak, jakby
znudzeni robotnicy przenosili się z miejsca na miejsce zgodnie z jakimś
zwariowanym schematem. Rozumiem przecież konieczność wymiany nawierzchni (po co
w końcu budować porządne drogi, skoro łatanie tych tandetnych zapewnia kilku
pokoleniom zajęcie), konstrukcji (np. mostów). Można jednak robić to zgodnie z
jakimś planem, dzięki któremu nie utrudnimy życia mieszkańcom. Przykład? Remont
Trasy AK. Zamknięto dojście do komunikacji Parku Kaskada lewą stroną ulicy
(wygodne chodniki, schodki), stawiając znak o konieczności przejścia prawym
skrajem. Niestety tam znajduje się jedynie wydeptana w błocie ścieżynka (o tej
porze roku trudne do przebycia mokradła). Ułożenie kilkudziesięciu kawałków
kostki brukowej jest przecież zbyt kosztowne. Niech ludziska się trochę
potrudzą – wyjdzie im to na zdrowie. Nie wspomnę już o błocie z placu budowy,
które wylewa się na okolice, brukając krajobraz. Czystość, porządek nie jest
najwyraźniej domeną naszych drogich budowlańców.
Uwielbiam zwierzęta. Szczególnym szacunkiem darzę psy,
przedkładając ich towarzystwo nawet nad kocie (doceniam zalety kotów, ale zbyt
często spotykałem okazy bardzo leniwe lub zbyt złośliwe). Sam marzę o
posiadaniu własnego czworonoga, chociaż z racji braku czasu oraz odpowiednich
warunków stale odwlekam zakup. Na szczęście codzienne spacery po mieście
zapewniają mi możliwość obcowania ze światem przyrody. W drodze do autobusu,
metra, tramwaju przechadzam się pośród dziesiątek parujących psich kup. Nie
twierdzę, iż sprzątanie ich należy do przyjemności (mało ludzi gustuje w
macaniu odchodów). Jednak skoro ktoś wyprowadza swojego psiaka, to powinien
zadbać o krajobraz po jego wizycie. O ile mocz oddany na drzewo specjalnie nas
nie razi, o tyle dorodna brązowa instalacja ustawiona na środku chodnika
potrafi zirytować.
Kiedy dotrzemy już do odpowiedniego środka komunikacji
miejskiej spotykamy się z bardzo sympatyczną modą polegającą na tarasowaniu
wejść. Oczywiście wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że w środku znajdują się
ludzie pragnący wyjść z pojazdu. Może by tak stanąć z boku, pozwalając im
swobodnie go opuścić? Po co! Ustawmy się centralnie przed drzwiami, aby gdy
tylko się otworzą, wepchnąć się do środka, roztrącając wysiadających. Musimy
przecież zająć strategiczne pozycje, wyprzedzając konkurencję. Moi drodzy – to
nie są zawody! Ileż to już razy widziałem na twarzach tych ludzkich taranów
uśmieszek (coś w rodzaju: Ha! Wygrałem,
frajerzy!). Przeraża mnie to, że dotyczy to nie tylko młodych osób. Można przecież
zatarasować przejście szturmującemu wnętrze młodzieńcowi (najczęściej potulnie się
wycofa), ale konfrontacja ze staruszką uzbrojoną w laskę może skończyć się
lawiną inwektyw pod naszym adresem.
Wielokrotnie byłem zmuszony wyjść bez spożycia stosownego
śniadania. W takiej sytuacji przed niechybną śmiercią głodową mogła uratować
mnie tylko kupiona po drodze drożdżówka lub kanapka. Zawsze czułem się
skrępowany, jedząc cokolwiek w podróży. Zupełnie nie przeszkadza mi konsumpcja
na korytarzu, parkowej ławce, sali restauracyjnej, ale pochłanianie żywności
np. w autobusie uważam za lekkie faux pas
(kuszenie otoczenia widokiem smakowitego smakołyku). Jeśli już ktoś hołduje
takim zwyczajom, powinien zadbać, by środek komunikacji po jego wizycie nie
przypominał podłogi taniego baru ulokowanego w pobliżu dworca kolejowego. Można
przecież zjeść nawet bardzo kruche ciastko francuskie bez zaśmiecania
wszystkiego dookoła okruszkami. Przede wszystkim jednak należy zutylizować
opróżnione opakowanie. Nie przepadam za widokiem butelek, papierków, puszek
powciskanych między oparcia foteli albo wkopanych pod siedzenie. Wystarczyłoby
przecież wyrzucić je do stojącego na każdym przystanku kosza.
Coraz częściej stykam się z zanieczyszczeniami
akustycznymi. Nie chodzi tu tylko o ludzi nie mogących się powstrzymać od
głośnych rozmów przez telefon, kiedy wokół panuje ogromny ścisk. Nawet stojąc
kilka metrów dalej, można usłyszeć głos rozmówcy płynący z głośnika. Takie
rozwiązanie nie zapewnia komfortu potrzebnego do przeprowadzenia swobodnej
konwersacji, a jedynie przeszkadza otoczeniu w cieszeniu się przejażdżką pośród
pięknych okoliczności przyrody. Innym czynnikiem zakłócającym spokój są uliczni
grajkowie. Przykre jest to, iż nie są to apetycznie zbudowane wokalistki w kusych
strojach bądź wygimnastykowane basistki ze wzmacniaczami zamocowanymi na
plecakach. Zazwyczaj mamy do czynienia z brodaczami grającymi skoczne melodie
na akordeonach, zbierającymi datki poprzez skomplikowany system małoletnich
pomagierów wyposażonych w plastykowe kubeczki. Regulamin przewozu osób powinien
posiadać podpunkt dedykowany takim osobistościom – przewożenie instrumentu jest
tolerowane (granie na nim już nie). Sympatycznym akcentem są również młodzi
ludzie zmuszający nas do słuchania wyselekcjonowanych przez nich utworów (tzw. didżeje bez słuchawek). Próżno
spodziewać się wykonań orkiestr symfonicznych czy klasyków muzyki poważnej
(marzę o spotkaniu kogoś katującego uszy tychże muzyków najsłynniejszymi
dziełami Chopina, Moniuszki albo Wagnera).
Wiecie, że komfortowa odległość od innej osoby wynosi pół
metra? Naruszanie tej strefy komfortu jest odbierane za poważny afront i
zastrzeżona jest z reguły jedynie dla osób nam bliskich. Oczywiście w godzinach
szczytu należy przygotować się na tłumy ludzi oraz wszędobylski ścisk
zmuszający nas do przyklejania się do ścian (tzw. jazda na glonojada). Zdarzają się niestety sytuacje, w których
jesteśmy przez kogoś osaczani mimo ogromnej ilości wolnego miejsca dookoła. Do
tego to ustawiczne kopanie naszych stóp przez kogoś siedzącego z tyłu (poczuł
nagle przemożną chęć wyprostowania swoich kończyn dolnych, nie zwracając uwagi
na współtowarzyszy podróży). Czasami można usłyszeć magiczne słowo przepraszam, ale są to wyjątki
potwierdzające regułę. To samo tyczy się czytania przez ramię. Jeśli
dysponujemy dobrym wzrokiem, możemy umilić sobie podróż korzystając z otwartej
książki, włączonego czytnika. Staje się to trudniejsze, gdy cierpimy z powodu
jakiejś wady wzroku – bezczelne nachylanie się nad kimś wygląda przekomicznie
(można byłoby to znieść, gdyby czytająca była sympatyczną młodą dziewczyną z
głębokim dekoltem). Bardzo denerwuje mnie zasypianie kogoś siedzącego obok na
moim ramieniu. Abstrahując od możliwości zarażenia się jakąś przypadłością
skórną (łupież, wszawica itp.), takich zachowań oczekuję od swojej dziewczyny
(i to nie po pierwszej randce), a nie zaspanego mężczyzny w średnim wieku. Na
koniec rozważań o zachowaniu bezpiecznego dystansu mała rada – szczotkowanie
zębów należy uzupełnić o ich nitkowanie (zwłaszcza, kiedy mamy za sobą spożycie
jakiejś łykowatej, włóknistej potrawy). Dlaczego? Łatwo można wyczuć w oddechu
stojącego tuż obok człowieka zapach gnijących resztek żywności tkwiących w
szczelinach międzyzębowych.
Czy zdarzyło się Wam kiedykolwiek, że w trakcie podróży
poczuliście intensywny nacisk na pęcherz wymuszający konieczność ulżenia sobie
w procesie mikcji? Każdy dworzec czy stacja benzynowa zaopatrzone są w toaletę.
Z radością zmierzamy w stronę pomieszczenia oznakowanego charakterystycznym
napisem WC, mając nadzieję na szybkie
rozwiązanie problemu. Niestety tuż za progiem wita nas widok kontrolera (lub
automatycznej bramki) wymagającego od nas uiszczenia stosownej opłaty za
skorzystanie z wychodka. W dobie pieniądza elektronicznego możemy zostać
dotknięci deficytem bilonu. Mamy dwa wyjścia: zapłacić horrendalną cenę za
pojedynczą wizytę (2 zł to przesada nawet przy uwzględnieniu kosztów wody,
zużycia parku maszynowego) lub powrócić do tradycyjnej metody wykorzystującej
łono natury (wizyty w krzakach są bardzo popularne nawet w dużych miastach).
Druga opcja może skończyć się mandatem wystawionym przez służby porządkowe.
Wyobraźcie sobie, że po ciężkim dniu w pracy rozkoszujecie
się lekturą ulubionej książki, kiedy nagle z wyimaginowanego świata
wykreowanego przez autora wyrywa nas soczyste przekleństwo przechodnia. Sytuacja
w naszym kraju pogarsza się coraz bardziej, co wiąże się niestety ze znacznym
wzrostem liczby wulgaryzmów w mowie codziennej. Są one nieodzowne w pewnych
sytuacjach (np. kiedy na nogę spada nam garnek z wrzątkiem), ale zdecydowanie
ich nadużywamy. Beztrosko zastępujemy nimi znaki interpunkcyjne, co tworzy
przezabawne zlepki językowe. Problem w tym, że słyszymy je z ust coraz
młodszych przedstawicieli naszego społeczeństwa. Istnieje przecież wiele
ciekawych konstrukcji słownych wyrażających nasze niezadowolenie,
zniecierpliwienie. Do ich poznania potrzeba jednak sprawnej edukacji, a ta w
tym kraju kuleje.
W filmie Pearl
Harbor z 2001 r. możemy zapoznać się z grą
w cykora. Zabawa polega na nalocie z pełną prędkością na samolot kolegi.
Osoba, która jako pierwsza zrobi unik, przegrywa (ostatecznie odznacza się
wyjątkowym tchórzostwem, unikając pewnej śmierci w powietrznej kolizji).
Niejednokrotnie doświadczam czegoś podobnego na naszych chodnikach, ulicach.
Idąca z naprzeciwka osoba tarasuje nam drogę. Ta próba sił kończy się z reguły
próbą wyminięcia w ostatniej chwili, co czasami zajmuje kilka chwil (skręcasz w
prawo, a ona w lewo – sytuacja powtarza się kilkukrotnie). Wystarczyłoby
przecież jedynie lekko skorygować kierunek marszu, aby takiej sytuacji uniknąć.
Takie komunikacyjne zatory zdarzają się również na schodach (ponoć przynosi to
pecha). Od czasu do czasu na naszej drodze spotykamy osoby rozdające ulotki.
Niektórzy z nich robią to tak nachalnie (chociaż widzą, że mamy zajęte obie
dłonie, nadal wciskają nam swoje materiały promocyjne), iż tracę resztki
wrażliwości na ich los (wielogodzinne wystawanie pod gołym niebem potrafi
solidnie dać się we znaki).
Po wielu trudach docieramy do upragnionego celu podróży
(pracy, szkoły). To niestety nie koniec irytujących zachowań ze strony innych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz