niedziela, 16 lutego 2014

Codzienny savoir - vivre w praktyce cz. I



Dzisiaj nie sposób uniknąć przymusowej koegzystencji w grupie. Pragnienie poszerzania swojej wiedzy, dostępu do najnowszych zdobyczy techniki lub fachowych usług (choćby opieki zdrowotnej) wymusza na wielu ludziach życie w społeczności ludzkiej. Niestety praktyka takich stosunków niejednokrotnie przekonuje o ich bezsensowności (w przypadku, jeżeli pragniemy zachowywać się uczciwie). Na naszej drodze spotykamy mnóstwo osób nieuprzejmych (czasami zachowujących się po prostu po chamsku), nieuczciwych (potrzeba naprawdę niewielu drobnych gestów, aby zapewnić drugą stronę o naszym szacunku) itd. Nie możemy niestety nic poradzić na rosnącą barbaryzację obyczajową naszych ziomków. Z roku na rok coraz mniejszą wagę przykłada się do podstawowych wartości, jakimi powinni kierować się wszyscy (nie tylko osoby publiczne). Nasza codzienność byłaby znacznie bardziej wesoła, gdybyśmy zadbali o nasze właściwe zachowanie. Jestem osobą bardzo konsekwentną, a przy tym szczególnie wyczuloną na działania innych naruszające moją prywatność. Oto kilka zachowań, które szczególnie działają mi na nerwy.

 Lubię spędzać czas w zaciszu własnego mieszkania. Jest to dla mnie prawdziwa świątynia, w której odpoczywam, pracuję, uczę się. Z uwagi na wrodzone zamiłowanie do dużych aglomeracji miejskich (wynika to z prostego założenia: duże miasto = całe mnóstwo możliwości), pomieszkuję w zbiorczych budynkach mieszkalnych (czyt. blokach, kamienicach). Oznacza to dzielenie domu z całą masą innych osób. Niestety lata doświadczeń uświadomiły mi, że szansa na cichych, miłych, spokojnych sąsiadów jest nikła. Bardzo irytuje mnie zwyczaj pozostawiania śmieci (na szczęście w zawiązanych workach) na klatce schodowej. Nie rozumiem, dlaczego ludzie nie znajdują kilku minut na umieszczenie ich w stosownym pojemniku, a jedynie symbolicznie pozbywają się ich, wynosząc za własny próg. Nie wygląda to apetycznie (w miesiącach letnich unoszące się znad odpadów aromaty wypełniają cały pion, odstraszając swoją wonią nawet najbardziej wytrwałych doręczycieli).

Kolejną kwestią jest niezamykanie drzwi wejściowych do klatki schodowej. Rozumiem, że kiedy temperatury przekraczają optymalne wartości, ludzi nachodzi chęć zapewnienia sobie, choćby chwilowego, chłodu. Niestety ten komfort kończy się często infiltracją budynku przez różnego rodzaju szkodniki (myszy, psy, szczury itp.). Często także zmienia nasz wspólny przedsionek w publiczną toaletę dla bezdomnych lub wracających z alkoholowych libacji pijaków. Warto też wspomnieć o tym, iż polityka otwartych drzwi może zachęcić pewne subkultury do skorzystania z okazji na darmowe miejsce służące spokojnej konsumpcji alkoholu, wyrobów tytoniowych. Uwielbiam sytuację, kiedy po ciężkim dniu wchodzę do budynku, a moją twarz owiewa chmura cuchnącego dymu papierosowego… Do pełni szczęścia brakuje tylko kogoś, kto zionąc zapachem etanolu, zapyta mnie o zawartość moich kieszeni. Przeraża mnie ten zatrważający brak wyobraźni.

Czasami nawet mnie przytrafia się dzień wolny, podczas którego uwielbiam zrelaksować się przy dobrej książce, konsumując jakieś wyśmienite danie. Stanowi to dla mnie swoistą odmianę medytacji. Mój umysł ogarnia błogi spokój i słodkie uczucie (wym. „umami”, „poczucie szczęścia”). Z tego błogostanu wyrywają mnie niestety rzemieślnicze zapędy moich sąsiadów. Ponoć każdy chociaż raz w życiu zetknął się z domorosłym majsterkowiczem, który całymi godzinami potrafi intensywnie przebudowywać swoje lokum przy pomocy rozmaitych narzędzi. Czasami z niedowierzaniem pytam samego siebie: Ileż można wiercić?! Znam wiele przykładów bardzo wymagających wnętrz pełnych kątów, rowków, ścianek działowych itd. Szczerze jednak wątpię, aby odpowiedzialni za remontowe hałasy poświęcali swój cenny czas na takie artystyczne instalacje. Podejrzewam, iż to nowy rodzaj sportu (skoro są zawody dla drwali, to czemu nie miałoby być ich dla operatorów wiertarek?). Istnieje też możliwość spotkań towarzyskich, w czasie których goście porównują zakupiony sprzęt budowlany w praktyce (wiercąc, a następnie łatając wykonane otwory). Nie znajduję innego wytłumaczenia dla tych domowych placów budowy.

Kiedy już uda mi się opuścić miejsce zamieszkania, objawia się przede mną zupełnie nowa gama karygodnych (z mojego punktu widzenia) zachowań. Sygnalizacja świetlna została stworzona z myślą o ograniczeniu liczby wypadków. Większość przechodniów nie zdaje sobie z tego sprawy, mknąć przed siebie na złamanie karku, aby tylko zaoszczędzić kilka minut cennego czasu (jak gdyby nie można było po prostu zwlec się z posłania ciut wcześniej). Sam czasami stoję przed jezdnią przez długie minuty (mimo chłodu, deszczu, upału), pomimo braku nadjeżdżających pojazdów. Powstrzymuje mnie jedynie czerwona barwa światła dedykowanego pieszym (czasami jest to stojący na baczność ludzik). Chodzi jednak o zasady. Często biegłem, aby zdążyć na umówione spotkanie, ale zawsze starałem się zachować minimum przyzwoitości, podporządkowując się regułom ruchu drogowego. Uważam, iż w starciu z ważącym ponad tonę pojazdem nie należy udawać nonkonformisty. Oczywiście nie dotyczy to samobójców (ale dlaczego nie mogą oni odejść spokojnie z dala od innych, zamiast angażować w swój proceder niewinnych kierowców).

Odkąd sięgam pamięcią nasza piękna stolica (naprawdę lubię to miasto) jest rozorana przez dziesiątki remontów. Zupełnie tak, jakby znudzeni robotnicy przenosili się z miejsca na miejsce zgodnie z jakimś zwariowanym schematem. Rozumiem przecież konieczność wymiany nawierzchni (po co w końcu budować porządne drogi, skoro łatanie tych tandetnych zapewnia kilku pokoleniom zajęcie), konstrukcji (np. mostów). Można jednak robić to zgodnie z jakimś planem, dzięki któremu nie utrudnimy życia mieszkańcom. Przykład? Remont Trasy AK. Zamknięto dojście do komunikacji Parku Kaskada lewą stroną ulicy (wygodne chodniki, schodki), stawiając znak o konieczności przejścia prawym skrajem. Niestety tam znajduje się jedynie wydeptana w błocie ścieżynka (o tej porze roku trudne do przebycia mokradła). Ułożenie kilkudziesięciu kawałków kostki brukowej jest przecież zbyt kosztowne. Niech ludziska się trochę potrudzą – wyjdzie im to na zdrowie. Nie wspomnę już o błocie z placu budowy, które wylewa się na okolice, brukając krajobraz. Czystość, porządek nie jest najwyraźniej domeną naszych drogich budowlańców.

Uwielbiam zwierzęta. Szczególnym szacunkiem darzę psy, przedkładając ich towarzystwo nawet nad kocie (doceniam zalety kotów, ale zbyt często spotykałem okazy bardzo leniwe lub zbyt złośliwe). Sam marzę o posiadaniu własnego czworonoga, chociaż z racji braku czasu oraz odpowiednich warunków stale odwlekam zakup. Na szczęście codzienne spacery po mieście zapewniają mi możliwość obcowania ze światem przyrody. W drodze do autobusu, metra, tramwaju przechadzam się pośród dziesiątek parujących psich kup. Nie twierdzę, iż sprzątanie ich należy do przyjemności (mało ludzi gustuje w macaniu odchodów). Jednak skoro ktoś wyprowadza swojego psiaka, to powinien zadbać o krajobraz po jego wizycie. O ile mocz oddany na drzewo specjalnie nas nie razi, o tyle dorodna brązowa instalacja ustawiona na środku chodnika potrafi zirytować.

Kiedy dotrzemy już do odpowiedniego środka komunikacji miejskiej spotykamy się z bardzo sympatyczną modą polegającą na tarasowaniu wejść. Oczywiście wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że w środku znajdują się ludzie pragnący wyjść z pojazdu. Może by tak stanąć z boku, pozwalając im swobodnie go opuścić? Po co! Ustawmy się centralnie przed drzwiami, aby gdy tylko się otworzą, wepchnąć się do środka, roztrącając wysiadających. Musimy przecież zająć strategiczne pozycje, wyprzedzając konkurencję. Moi drodzy – to nie są zawody! Ileż to już razy widziałem na twarzach tych ludzkich taranów uśmieszek (coś w rodzaju: Ha! Wygrałem, frajerzy!). Przeraża mnie to, że dotyczy to nie tylko młodych osób. Można przecież zatarasować przejście szturmującemu wnętrze młodzieńcowi (najczęściej potulnie się wycofa), ale konfrontacja ze staruszką uzbrojoną w laskę może skończyć się lawiną inwektyw pod naszym adresem.

Wielokrotnie byłem zmuszony wyjść bez spożycia stosownego śniadania. W takiej sytuacji przed niechybną śmiercią głodową mogła uratować mnie tylko kupiona po drodze drożdżówka lub kanapka. Zawsze czułem się skrępowany, jedząc cokolwiek w podróży. Zupełnie nie przeszkadza mi konsumpcja na korytarzu, parkowej ławce, sali restauracyjnej, ale pochłanianie żywności np. w autobusie uważam za lekkie faux pas (kuszenie otoczenia widokiem smakowitego smakołyku). Jeśli już ktoś hołduje takim zwyczajom, powinien zadbać, by środek komunikacji po jego wizycie nie przypominał podłogi taniego baru ulokowanego w pobliżu dworca kolejowego. Można przecież zjeść nawet bardzo kruche ciastko francuskie bez zaśmiecania wszystkiego dookoła okruszkami. Przede wszystkim jednak należy zutylizować opróżnione opakowanie. Nie przepadam za widokiem butelek, papierków, puszek powciskanych między oparcia foteli albo wkopanych pod siedzenie. Wystarczyłoby przecież wyrzucić je do stojącego na każdym przystanku kosza.

Coraz częściej stykam się z zanieczyszczeniami akustycznymi. Nie chodzi tu tylko o ludzi nie mogących się powstrzymać od głośnych rozmów przez telefon, kiedy wokół panuje ogromny ścisk. Nawet stojąc kilka metrów dalej, można usłyszeć głos rozmówcy płynący z głośnika. Takie rozwiązanie nie zapewnia komfortu potrzebnego do przeprowadzenia swobodnej konwersacji, a jedynie przeszkadza otoczeniu w cieszeniu się przejażdżką pośród pięknych okoliczności przyrody. Innym czynnikiem zakłócającym spokój są uliczni grajkowie. Przykre jest to, iż nie są to apetycznie zbudowane wokalistki w kusych strojach bądź wygimnastykowane basistki ze wzmacniaczami zamocowanymi na plecakach. Zazwyczaj mamy do czynienia z brodaczami grającymi skoczne melodie na akordeonach, zbierającymi datki poprzez skomplikowany system małoletnich pomagierów wyposażonych w plastykowe kubeczki. Regulamin przewozu osób powinien posiadać podpunkt dedykowany takim osobistościom – przewożenie instrumentu jest tolerowane (granie na nim już nie). Sympatycznym akcentem są również młodzi ludzie zmuszający nas do słuchania wyselekcjonowanych przez nich utworów (tzw. didżeje bez słuchawek). Próżno spodziewać się wykonań orkiestr symfonicznych czy klasyków muzyki poważnej (marzę o spotkaniu kogoś katującego uszy tychże muzyków najsłynniejszymi dziełami Chopina, Moniuszki albo Wagnera).

Wiecie, że komfortowa odległość od innej osoby wynosi pół metra? Naruszanie tej strefy komfortu jest odbierane za poważny afront i zastrzeżona jest z reguły jedynie dla osób nam bliskich. Oczywiście w godzinach szczytu należy przygotować się na tłumy ludzi oraz wszędobylski ścisk zmuszający nas do przyklejania się do ścian (tzw. jazda na glonojada). Zdarzają się niestety sytuacje, w których jesteśmy przez kogoś osaczani mimo ogromnej ilości wolnego miejsca dookoła. Do tego to ustawiczne kopanie naszych stóp przez kogoś siedzącego z tyłu (poczuł nagle przemożną chęć wyprostowania swoich kończyn dolnych, nie zwracając uwagi na współtowarzyszy podróży). Czasami można usłyszeć magiczne słowo przepraszam, ale są to wyjątki potwierdzające regułę. To samo tyczy się czytania przez ramię. Jeśli dysponujemy dobrym wzrokiem, możemy umilić sobie podróż korzystając z otwartej książki, włączonego czytnika. Staje się to trudniejsze, gdy cierpimy z powodu jakiejś wady wzroku – bezczelne nachylanie się nad kimś wygląda przekomicznie (można byłoby to znieść, gdyby czytająca była sympatyczną młodą dziewczyną z głębokim dekoltem). Bardzo denerwuje mnie zasypianie kogoś siedzącego obok na moim ramieniu. Abstrahując od możliwości zarażenia się jakąś przypadłością skórną (łupież, wszawica itp.), takich zachowań oczekuję od swojej dziewczyny (i to nie po pierwszej randce), a nie zaspanego mężczyzny w średnim wieku. Na koniec rozważań o zachowaniu bezpiecznego dystansu mała rada – szczotkowanie zębów należy uzupełnić o ich nitkowanie (zwłaszcza, kiedy mamy za sobą spożycie jakiejś łykowatej, włóknistej potrawy). Dlaczego? Łatwo można wyczuć w oddechu stojącego tuż obok człowieka zapach gnijących resztek żywności tkwiących w szczelinach międzyzębowych.

Czy zdarzyło się Wam kiedykolwiek, że w trakcie podróży poczuliście intensywny nacisk na pęcherz wymuszający konieczność ulżenia sobie w procesie mikcji? Każdy dworzec czy stacja benzynowa zaopatrzone są w toaletę. Z radością zmierzamy w stronę pomieszczenia oznakowanego charakterystycznym napisem WC, mając nadzieję na szybkie rozwiązanie problemu. Niestety tuż za progiem wita nas widok kontrolera (lub automatycznej bramki) wymagającego od nas uiszczenia stosownej opłaty za skorzystanie z wychodka. W dobie pieniądza elektronicznego możemy zostać dotknięci deficytem bilonu. Mamy dwa wyjścia: zapłacić horrendalną cenę za pojedynczą wizytę (2 zł to przesada nawet przy uwzględnieniu kosztów wody, zużycia parku maszynowego) lub powrócić do tradycyjnej metody wykorzystującej łono natury (wizyty w krzakach są bardzo popularne nawet w dużych miastach). Druga opcja może skończyć się mandatem wystawionym przez służby porządkowe.

Wyobraźcie sobie, że po ciężkim dniu w pracy rozkoszujecie się lekturą ulubionej książki, kiedy nagle z wyimaginowanego świata wykreowanego przez autora wyrywa nas soczyste przekleństwo przechodnia. Sytuacja w naszym kraju pogarsza się coraz bardziej, co wiąże się niestety ze znacznym wzrostem liczby wulgaryzmów w mowie codziennej. Są one nieodzowne w pewnych sytuacjach (np. kiedy na nogę spada nam garnek z wrzątkiem), ale zdecydowanie ich nadużywamy. Beztrosko zastępujemy nimi znaki interpunkcyjne, co tworzy przezabawne zlepki językowe. Problem w tym, że słyszymy je z ust coraz młodszych przedstawicieli naszego społeczeństwa. Istnieje przecież wiele ciekawych konstrukcji słownych wyrażających nasze niezadowolenie, zniecierpliwienie. Do ich poznania potrzeba jednak sprawnej edukacji, a ta w tym kraju kuleje.

W filmie Pearl Harbor z 2001 r. możemy zapoznać się z grą w cykora. Zabawa polega na nalocie z pełną prędkością na samolot kolegi. Osoba, która jako pierwsza zrobi unik, przegrywa (ostatecznie odznacza się wyjątkowym tchórzostwem, unikając pewnej śmierci w powietrznej kolizji). Niejednokrotnie doświadczam czegoś podobnego na naszych chodnikach, ulicach. Idąca z naprzeciwka osoba tarasuje nam drogę. Ta próba sił kończy się z reguły próbą wyminięcia w ostatniej chwili, co czasami zajmuje kilka chwil (skręcasz w prawo, a ona w lewo – sytuacja powtarza się kilkukrotnie). Wystarczyłoby przecież jedynie lekko skorygować kierunek marszu, aby takiej sytuacji uniknąć. Takie komunikacyjne zatory zdarzają się również na schodach (ponoć przynosi to pecha). Od czasu do czasu na naszej drodze spotykamy osoby rozdające ulotki. Niektórzy z nich robią to tak nachalnie (chociaż widzą, że mamy zajęte obie dłonie, nadal wciskają nam swoje materiały promocyjne), iż tracę resztki wrażliwości na ich los (wielogodzinne wystawanie pod gołym niebem potrafi solidnie dać się we znaki).

Po wielu trudach docieramy do upragnionego celu podróży (pracy, szkoły). To niestety nie koniec irytujących zachowań ze strony innych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz